niedziela, 20 października 2013

Perła ubłocona...

Meta (c) Perły Małopolski

Perła ubłocona do szpiku kości. Perła wymęczona jak żaden inny start. Perła przepiękna, górska, widokowa, jesienna, cała w złoto-purpurowych szeleszczących liściach. Perła niby ostatnia w tym roku, ale dla mnie to nie urok czasu podsumowań (zwłaszcza że nie byłam na wszystkich), a raczej impuls do szykowania się na Perły przyszłoroczne. No to jak to właściwie było, jak się biegało w Rabce - Zdrój?

Przed startem w Parku (c) Barbara Dominiak
Niedzielny wyścig, a właściwie cały dzień jest dla mnie miksem wrażeń, skojarzeń na wyrywki. Nie było czekania, przygotowań. Działo się wiele, tylko nie w obszarze treningowym. Godzinę przed startem drzemałam na ławce w amfiteatrze, wygrzewając się w rozkosznie ciepłych promieniach słońca, nie przymierzając jak foka na plaży;) Niezbyt to sportowe? To jeszcze nic. Stojąc na starcie miałam w głowie tylko jedną myśl: "co ja tu robię?". Jakbym nie rejestrowała sporej części tego, co się wokół mnie dzieje, a wszystko poruszało się w zwolnionym tempie. 12:01. Ruszyłam bezmyślnie z tłumem, nie zwracając uwagi, że ustawiłam się za bardzo z przodu jak na mnie, i to tempo mnie uśmierci na trasie. Tym bardziej, że właśnie łagodne podbiegi są moim największym wrogiem;) Już wolę stromizny, kiedy bez skrupułów można przejść w marsz. Jakoś nawet nie przyszło mi do głowy, żeby zerknąć na garmina. A jak już zerknęłam, to się przeraziłam. Jakiś zawodnik zszedł z trasy na 4. km... poczułam chęć dołączenia;) 
To dopiero początek... (c) Barbara Dominiak
Zaczęły się ciężkie, długie i wielokrotne chwile wyprzedzania. Tzn. tak precyzyjnie to mnie wyprzedzali. Wgapiam się w błoto, błoto, błoto. Mniej lub bardziej  wodniste, błoto. Przy kolejnym przemoczeniu butów przestałam zwracać na to uwagę. Zaczęły boleć mnie plecy [wtf?!?] Na pierwszym super zbiegu, gdzieś około 6 - 7 km, widowiskowa gleba. Jakoś tak pomiędzy polotem żaby a wdzięcznością godną sztachety odpadającej od płotu, sunę chwilę po kamieniach sporą powierzchnią ciała. Mój pierwszy raz na biegach terenowych:/ Gdyby w tym momencie ktoś się mną zaopiekował, chętnie bym się popłakała. Ale że nikt nie przedstawił mi takie oferty, zacisnęłam zęby i postanowiłam się nie poddawać. Choćby nie wiem co. Żeby nie myśleć potem przez całą zimę, że cokolwiek odpuściłam. chociaż... i tak będę o tym biegu myśleć, zasuwając po okolicznych górkach;)
Fontanna Słonie z Rabki (c) 1005dni
Niedobrze mi. Nie wiem czy to fizjologicznie możliwe, ale przypominało mi się m.in. meksykańskie fajitas pochłonięte dwa dni wcześniej;) Szczegółów tego, co działo się w moim brzuchu podczas zbiegów zaoszczędzę, bo być może ktoś czytając te słowa konsumuje obiad. Żelek wciągnięty nieco na siłę pomógł. Na głowę a nie na nogi, które jakoś nie chciały wprawić się w odpowiedni rytm długiego kroku zbiegowego. A nie miały prawa być zmęczone! Gdzieś na 17. km wyprzedza mnie znajomy, zadowolony z siebie, a dokładniej to z dogonienia mnie. Włącza mi się tryb "za wszelką cenę". Wydaje mi się, że tylko tętno reaguje na moje rozpaczliwe próby dobiegnięcia przed nim do mety. Gdzie tam meta?!?
Żeby chociaż za to dawali nagrody... (c) 1005dni
Jeszcze kawałek po asfalcie, po chodniku, po kostce brukowej, a przed parkiem niespodzianka: schody. Upiorne schody, i to do wkicania pod górkę (w rzeczywistości było ich nie więcej niż 20 stopni). Obejrzałam się, pan Motywacja został za mną, postanowiłam nie oddać mu tego wyścigu, choćbym miała paść na mecie trupem. Przebiegając przez park pełen powolnych, zrelaksowanych spacerowiczów z rodzinami, dziećmi i psami, musiałam już źle wyglądać, bo kilkakrotnie usłyszałam pocieszenia, że meta już niedaleko:) Gdzie ta meta, błagam! Jeszcze taśmy, jeszcze zakręt.. Prostuję się (bo może będą fotki na mecie, hehe). Sprintem wpadam na metę. Jeszcze szybciej rzucam się na trawnik, rozpłaszczając się. To już taka moja tradycyjna nagroda dla samej siebie:) Umieram przez jakieś 45 sekund, w międzyczasie wolontariuszka pozbawia mnie leżącą czipa i zwraca uwagę na sporą ilość krwi rozmazanej na moich nogach, za pomoc medyczną jednak podziękowałam. Wbrew zakazowi, wskakuję do fontanny ozdobionej przez Unię słonią rodziną (wciąż zachodzę w głowę, skąd słonie w Rabce?!?).
Ta mina mówi wszystko... (c) mbtradex
Eh, tyle razy na trasie było mi dzisiaj tak źle, jednak nie mogę pominąć też pięknych momentów. Przepiękne były widoki na górskie panoramy po drodze, pomimo że mózg pozbawiony przez mięśnie krwi nie był w stanie rozpoznać, co to za szczyty podziwiam. Cudowne były te momenty, kiedy widziałam lub wiedziałam, ile szerokiej ścieżki, wygodnej do zbiegania, przede mną. Wzruszający był moment, kiedy pełny amfiteatr przywitał burzą oklasków na mecie ostatniego zawodnika. Oklaski i szacun dostał za wytrwałość, bo każdy bieg kończył w roli czerwonej latarni. A najlepsza tego dnia była pogoda, jak na zamówienie.
Dzisiaj nie będzie "lekcji na przyszłość", nie będzie parametrów biegu, ani tym bardziej klasyfikacji. Pora na weryfikację marzeń sportowych (chyba zanadto się rozbrykałam z tymi planami), zastanowienie się nad sensem biegania. Hmm... jak mawiała Scarlett O'hara: "pomyślę o tym jutro".