niedziela, 16 marca 2014

12 odmian (nie)pogody

Deszcz - mżawka. Deszcz - ulewa. Deszcz zamarzający w igiełki, atakujące prosto w twarz. Opady zamieniające się w błotniste potoki. Opady zniekształcające obraz w świetle czołówki. Śnieg śliski i mięciutki. Śnieg w kształcie kuleczek styropianu. Grad. Śnieg zacinający na grani. Śnieg padający z góry, z boku, oraz - przysięgam! - jakby z dołu... Chmury mgieł unoszące się nad Beskidami. Złocistopomarańczowy zachód słońca. Blask księżyca, z którym żadna czołówka nie może konkurować. Huraganowy wiatr, który chce mnie zdyskwalifikować przez zepchnięcie z grani lub co najmniej pozbawienie numeru startowego. Surrealistyczna ciemność, w której traci się poczucie wymiarowości, przestrzeni i prędkości. A to nie wszystko...



Zaczęłam od pogody, bo te wariacje zimowo - wiosennej aury na długo wszyscy zapamiętamy. A miał być rozrywkowy wyjazd na weekend... W ramach przygotowań wymieniłyśmy z Joanką serię maili w temacie "wybór palety kolorystycznej na paznokcie" & "jakie ciasteczka kto ma upiec". Pomimo niezbyt zachęcającej od rana pogody, w wypchanym po brzegi autku było bardzo wesoło. Jakbyśmy nie wiedzieli, co nas czeka? A co tam, w końcu jechałam biegać na 12 km. Naprawdę tak mi się wydawało, że to właściwie prawie to samo, co GPK, i w ogóle nie ma o co robić tyle hałasu;) Tuż przed startem zerwał mi się pasek garmina. Potraktowałam to jako wskazówkę: dzisiaj biegamy na wyczucie, na intuicję, swobodnie. Po prostu, tak miało być.
O strategii biegania po czymś takim - mam na myśli ten profil trasy - w ogóle nie rozmawiałyśmy. Tu rozumiemy się bez słów i obie wiedziałyśmy, że będziemy napierać, dopóki nie zdejmą nas z trasy albo nie zamkną mety, co by się nie działo. I tak też się stało. Joanka walczyła arcydzielnie z tą swoją przetrenowaną łydką! Jak zobaczyłam jej minę po pierwszej pętli, to się lekko przeraziłam... - Jak? - Masakra. - Biegasz dalej? - Biegam. Uścisk i lecę. Trochę w klimacie "wygłodniała biegania", a trochę "zadanie do wykonania". Koncentracja. Zaczynam delikatnie - wiem, że czeka mnie grubo ponad 5 km podbiegu, takiego łagodnego podstępnego podbiegu, który tylko czeka, żeby mnie zmulić i nieodwracalnie podbić tętno. Jakoś dobrze się biegnie, udaje mi się samej sobie wmówić, że właściwie to jest płasko. O dziwo, wyprzedzam kolejnych zawodników. To pewnie ultrasi atakujący zawody solo, tłumaczę sobie. Mijam może kilkunastu, mylę się i przestaję liczyć [ah co za nawyki...]. Na 5 km doganiam Jarka, co jest dla mnie wydarzeniem niepojętym [i później sytuacja się powtórzy, skomentowana przez niego głośny okrzykiem w las "kobieta mnie wyprzedza!!!"]. 
Kilkaset metrów ostro do góry, po błocie i błotnistych strumieniach, na grań - byłam na to przygotowana mentalnie, bez skrupułów przechodzę w marsz i... o, już jestem na grani. Od tego miejsca zaczyna się najlepsze. Trasa szeroka, bardziej leśna droga niż ścieżka, idealna do... wyprzedzania!!! No niemożliwe, ja wciąż wyprzedzam kolejnych zawodników, zawodniczki. Tych solo i tych z teamów sztafetowych, coś tu jest nie tak, myślę sobie. Może przesadziłam z tym swoim tempem i przyjdzie mi za to zapłacić na kolejnych pętlach? Ale przecież po to tu przyjechałam, posprawdzać trochę siebie. Może nawet trochę poumierać. Poszukać granic. Ale na razie nic takiego się nie działo. Odcinek po grani bardzo przyjemny, malowniczy, a ostatnie kilometry zbiegów - cudowne, słodkie, rozkoszne, zachwycające tak, że od razu wybaczam organizatorom ten asfaltowy podbieg. Koncentracja cały czas. O, już nawijka na mostku i bramka strefy zmian. Na garminie 01:09, nawet nie wiem czy to dobrze [z analizy wyników wyszło, że to najlepszy czas pętli w wykonaniu K tego dnia]. I tak to właśnie wyglądało, a potem powtórzyłyśmy to wszystko jeszcze kilka razy;)
Druga pętla wyszła bardzo podobnie. Trzecią pętlę biegłam już po ciemku i najpierw na 1 km rozładowała mi się mp3 która miała mi pilnować rytmu, a potem źródłem rozczarowania okazała się czołówka, której znikome światełko może i wystarcza na miejskie przejażdżki, ale już nie na doświetlanie zbiegów w tempie wyścigowym. Straciłam mnóstwo czasu na tej trzeciej pętli, raz właśnie z powodu niewykorzystanych zbiegów, a dwa - chyba przez to, że nastawiłam się, że ta trzecia pętla będzie najsłabsza, czyli - przyznam - sama się zrobiłam:/ [później dowiem się, że moje czasy i tak były dość równe, w porównaniu do wielu innych zawodników] Na czwartą pętlę ruszyłam już wyposażona w podstępem wyłudzoną czołówkę z mega akumulatorkiem, oraz ze świadomością, że to ostatnie tego dnia podbiegi i zbiegi. Szkoda, nie miałabym nic przeciwko jeszcze jednemu okrążeniu;) Udało mi się troszeczkę poprawić czas, chociaż muszę sprawiedliwie odnotować, że to na czwartej pętli właśnie po raz pierwszy tego dnia ktoś mnie wyprzedził. Wbiegam na metę w świetle reflektorów, oklaski (nietrudno się domyśleć, że na takich zawodach w roli kibiców mogły występować co najwyżej lisy i oznaczenia trasy), Joanka czeka ze śpiworkiem, uściski. Podobno w tym momencie zostałam ultra, czy jakoś tak na to mówią;)?
Nie spodziewałam się, że ta impreza dostarczy mi takich emocji. Na pierwszych okrążeniach to jeszcze było przytłumione koncentracją, by zakończyć się totalnie zalewającym mózg wyrzutem endorfin do krwi. Wyjątkowo wysoki poziom ekscytacji [e...właściwie czym;)?] blokował odczuwanie potrzeb takich jak pożywienie się, ogrzanie. Nawet rozdartej o jeżyny, zakrwawionej dłoni nie czułam. To działało jeszcze długo po zawodach, do trzeciej w nocy nie mogłam zasnąć, a przed 6 już kręciłam się w łóżku i myślałam... czy by nie namówić kogoś na jeszcze jedną małą poranną pętelkę... skoro i tak już nie śpię...
W przerwach pomiędzy biegankami, ogarniałam lekki chaosik w bazie. Co robić najpierw, przebrać się? Suszyć włosy? [śmiejcie się z mojej suszarki w bazie, przydała się, nie tylko mi] Jeść, nawadniać się? Herbata, izotonik? Poleżeć w śpiworku, a może skorzystać z masażu? Nerwowo kontroluję upływający czas i przeliczam kilkakrotnie, o której mam się stawić w strefie zmian. Za każdym razem jestem oczywiście dużo za wcześnie;) Szkoda, że nie miałyśmy nikogo w roli supportu na miejscu, to bardzo wygodne. No i ten klimacik bazy, wciągające rozmowy, wymiana wrażeń na gorąco... atmosfera tego miejsca była wyjątkowa. W ogóle organizatorzy bardzo, bardzo zadbali o to, aby uczestnicy imprezy byli zadowoleni. Obfitość bufetów imponująca, były nawet ziemniaki i masełko i biały ser i miód:) 
Zawody okazały się dla mnie bardzo dobre, mocne i ważne. Mogłam w komfortowych warunkach posmakować wielogodzinnego wyścigu. Miało być testowanie siebie, i było. Mogłam obserwować, jak reaguje mój organizm: na kolejne kilometry po górach, na nieregenerujące przerwy, na zmieniające się lecz nieustannie trudne warunki pogodowe, na nieśmiałe próby uzupełniania glikogenu, na nockę. Najważniejsze, to że jakoś ten mój organizm przyjął to wszystko bez protestów:)  
Najbardziej jestem z tego właśnie zadowolona. Nie było żadnego umierania czy szarpania się, ani na trasie, ani następnego dnia nie było żadnego problemu ze schodzeniem po schodach czy ze zrobieniem treningu, a mimo wszystko wykręciłyśmy całkiem przyzwoitą pozycję w klasyfikacji. Ciekawa refleksja dla mnie, jak bardzo nakręca mnie wyprzedzanie. [właśnie tak było: ja nie wyprzedzałam dlatego że miałam dobry dzień, tylko dokładnie odwrotnie] Ten występ pozwala mi na wstępną ocenę, że obmyślony i realizowany przeze mnie plan treningowy chyba nawet nieźle zaczyna się sprawdzać. Oraz potwierdza moje przeczucia, że mój organizm jest genetycznie dedykowany do długich zawodów. Ultra zawodów:)

Ultra to słowo tygodnia, a tymczasem na koniec specjalna dedykacja dla mojej sztafetowej partnerki biegowej:))) link tutaj



Ps. Zagadka. Jaki jest najlepszy tekst, kiedy po wielu kilometrach, w ciemnościach, dziewczyna wyprzedza zawodnika płci przeciwnej? 
A.: Dobry wieczór! (okrzyk pełen radosnej energii)
B.: Czy Pan chory? (z troską pielęgniareczki)
C.: Jak leci? (z lekkością zefirka)
D.: Może trochę miodu, żelka, banana? (wersja z wyciąganiem zapasów z kieszeni)