sobota, 22 marca 2014

Nie można mieć wszystkiego...

... czyli [podtytuł] jak być niezadowolonym z poprawienia życiówki.
Trasa Biegu o Złote Gacie tym razem sucha, bez błota, tych kilkunastu kałuż nie liczę. Temperatura co najmniej jakby w kalendarzu był lipiec, słońce dopiekało, nic tylko rozłożyć się na trawce i poopalać. A tu biegać trzeba czy coś... Tak, zlekceważyłam ten start. Przecież trenuję, to wyniki same będą przychodzić, no nie?:P No i jeszcze pławię się w oparach zeszłotygodniowego sukcesu... Nawet koszulkę z Brennej założyłam, co najmniej jakby napis 12:12 miał mi coś pomóc. [tak właśnie sprawdziła się mądrość życiowo - biegowa, która mówi o tym, że udane starty i treningi nie rozwijają i nie motywują] Co to dla mnie, takie tam płaskie 10 kilometrów...

Zaczęło się dobrze, początkowe ulice prowadzą leciutko w dół. Biegliśmy równo z bratem. Potem jego czerwona koszulka zaczęła się jakby oddalać, i stawała się coraz mniejsza i mniejsza;) A ja zostałam sama przez siebie zaskoczona, że muszę zacząć walczyć o przetrwanie. No nie ma innego wyjścia, trzeba to nabiegać, byle do mety, mówiłam sobie. Tętno spadało, tempo oczywiście również. To nie był wyścig, to nie była walka nawet o wynik na akceptowalnym poziomie, to był tylko wymęczony trening. Najgorzej świadczy o mojej dyspozycji fakt, że nie miałam ochoty nawet na wykonanie mojego tradycyjnego, ulubionego mocnego finiszu. 
Poprawienie życiówki o ponad minutę, i to na trudniejszej trasie, i w zupełnie innym momencie cyklu treningowego (poprzedni mój wynik nabiegałam we wrześniu w Krynicy, czyli w szczycie formy) - to teoretycznie powinno cieszyć. Taki przywilej początkującego biegacza amatora: co start, to życiówka;) A jednak nie mogę sobie tego biegu darować, nie wyniku lecz tego, że się poddałam. I dobrze mi tak - mam lekcję. Wnioski z niej są następujące. Po pierwsze, wyszło dzisiaj, że zabrakło w planie treningowym tempówek i w ogóle interwałów (technicznych 30sekundówek nie liczę). To znaczy nie do końca tak: bo te tempówki były w planie, tylko... ja ich nie robiłam... zamieniając na bardziej przydatne [taaa?] treningi... Po drugie, emocje po Brennej tak mnie rozluźniły, że zapomniałam opracować sobie na dzisiejszy start zestawu gotowych odpowiedzi na pytania "co ja tu robię" oraz "właściwie po co mam się spieszyć". No jakoś nie przygotowałam się na to, że dla przyzwoitego wyniku na 10 km trzeba trochę wycierpieć na trasie [wystarczy obejrzeć fotki z tego biegu]. Po trzecie, takie starty trzeba robić na świeżości, a w tych tygodniach głębokiej bazy nie mogę pozwolić sobie na omijanie treningów. 
Podsumowując... nie można mieć wszystkiego:)
Ps. Wprawdzie braciszek obiegał mnie [znowu], to była to tylko minutka zamiast obiecanych co najmniej dwóch. A koniec końców to mamusia, startująca w NW, wystąpiła na podium:) 
Ps2. Na pocieszenie, coś miłego z biegu: podbiegi zapamiętane z zeszłego roku okazały się płaskie (!), a moje pumki sprawdziły się dzisiaj doskonale:) [czyli dużo lepiej ode mnie]